I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze

Listy są rzeczą świętą. Tajemnicę korespondencji chroni prawo i dobry obyczaj. Za to, co w liście zawarte, autor odpowiada wyłącznie przed odbiorcą. Ale treść listów ujawnia się czasami, gdy korespondencja dostarcza wiedzy o świecie ich autorów, o jego kulturze i obyczajach, albo jeśli mają wyjątkowy walor literacki.

„I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972-1984” Ursuli K. Le Guin i Stanisława Lema (Wydawnictwo Literackie 2024) powinny wypełniać oba wymienione warunki publikacji. Piszą przecież do siebie wielcy twórcy literackiej fantastyki, a ich korespondencja obejmuje lata przełomowe w historii fantastyki naukowej. W 1967 roku Harlan Ellison publikuje fundamentalną dla tzw. Nowej Fali antologię „Niebezpieczne wizje” (w 1972 roku umacnia jej pozycję antologią „Again, Dangerous Visions”). W 1984 roku epokę przełomu, prawdziwej fantastycznej rewolucji, zamyka „Neuromancer” Wiliama Gibsona, jednocześnie otwierający wrota nowego, wspanialszego świata.

Choćby zerknąć na epokę wielkich przemian oczami uznanych geniuszy fantastyki, jakież musi to być fascynujące!

Otóż nie. Nie musi. Nie jest. Przez całą swą korespondencję Lem i Le Guin przede wszystkim spijają sobie miodek z ust. „Pan jest genialny, kochany Stanisławie”. „Pani jest wspaniała, droga Ursulo”. W niczym im nie przeszkadza, że nie mają po temu żadnych kwalifikacji. Le Guin nie znała niemieckiego i nie czytała po francusku, a na angielski przełożono w tamtym czasie zaledwie cząstkę twórczości Lema, z czego „Solaris” nie z polskiego oryginału, lecz skróconego, wykastrowanego tłumaczenia francuskiego. Lem, który angielskiego uczył się sam ze słowników, zapewne radził sobie świetnie z „Cybernetics or Control and Communication in the Animal and the Machine” Wienera (była to pierwsza książka, którą przeczytał w oryginale) ale do krytycznego czytania literatury droga od tego daleka. Co gorsza, do 1984 roku Le Guin wydała, jeśli dobrze liczę, dziewięć powieści (sześć z cyklu „Ekumena” i trzy z cyklu „Ziemiomorze”). Lem zna z nich… dwie: „Lewą rękę ciemności” i „Czarnoksiężnika z Archipelagu”.

Przez całą swą korespondencję Le Guin i Lem wydają się też żyć w błogiej ignorancji, nieskażeni wiedzą o tym, jak wygląda ta fantastyka, którą zaciekle krytykują. Nazwisko „Ellison” występuje w listach Le Guin raz, i to w wyjątkowo pogardliwy kontekście, co wydaje się o tyle dziwne, że w „Again, Dangerous Visions” tegoż Elliona ukazała się perełka jej autorstwa: „Słowo las znaczy świat”. Nazwisko Philipa Jose Farmera, autora sztandarowej dla nowej SF mikropowieści „Jeźdźcy purpurowej wypłaty” z „Niebezpiecznych wizji”, a potem monumentalnego cyklu „Świat rzeki” (1971-1973), tylko raz wymienia wyłącznie Lem, oczywiście z pogardą („to autor, którego pisarstwa nie znoszę i którego postrzegam jako przykład złośliwej narośli na kulturze”).

Z korespondencji Le Guin i Lema wynika wprost, że fantastyka naukowa nie zasługuje na dobre słowo i nie ma słów tak złych, by opisały jej nędzę. Liczą się tylko Le Guin, tylko Lem i może jeszcze Philip K. Dick, lecz z zastrzeżeniami. Wyrok ten wydają ludzie nie mający o niej, jakby to dziwnie zabrzmiało, zielonego pojęcia.

Jeden autor doznaje szczególnego potępienia: Robert Silverberg za jedną jedyną swą powieść, „Czas przemian” (1971). Lem wdaje się z polemikę z autorem mniej więcej tak celną, jak jego posłowie do „Pikniku na skraju drogi” Strugackich, w którym głównym bohaterem powieści uczynił… doktora Pullmana. Le Guin zaś stwierdza łaskawie: „…myślę, że w głębi duszy Silverberg jest dobrym człowiekiem i pisarzem – tylko zanadto się spieszy. Dlaczego uparł się, żeby wyżyć z pisania? Mógł zatrudnić się gdzieś na pół etatu albo korzystać z zarobków żony…”.

I ta otwarta niechęć podparta tak przenikliwą krytyką nie ma oczywiście nic wspólnego z tym, że w 1972 roku to „Czas przemian” zgarnął nagrodę Nebula, pozostawiając w pobitym polu „Jesteśmy snem”.

Jakie wrażenie pozostawia lektura korespondencji Le Guin i Lema? Zapewne fałszywe: że świetny pisarz i świetna pisarka to mali ludzie o wielkim ego, zamknięci w bańkach śmiesznie przestarzałego podziału na kulturę Wielką przez największe „W” i nędzną popkulturę, z której należy się koniecznie wyrwać. Ludzie, którzy nie chcą przebić swych baniek, bo dla nich to jedyny bezpieczny świat. Ludzie z upodobaniem wyrażający autorytatywne sądy o sprawach, o których nie tylko nie mają pojęcia, ale i nie chcą mieć pojęcia: Le Guin uczestniczyła przecież w Nowej Fali, Lem – gdyby chciał być wiarygodny – zauważyłby literacką fantastykę polską: Konrada Fijałkowskiego z jego perełką: „Wróblami galaktyki” z 1963 roku, Wiktora Żwikiewicza, a nie tkwił w przekonaniu, że po Vernem, Wellsie i… Stapledonie [sic!] było już tylko z górki. Lektura ich listów pozostawia czytelnika w przekonaniu, że mamy do czynienia z „małymi wielkimi ludźmi”, więc po co było je publikować? Listy to przecież sprawa prywatna, w listach możesz bezkarnie być każdym, w listach jesteś szczery, nawet jeśli ta szczerość źle o tobie świadczy.

Autor: Krzysztof Sokołowski
Ilustracja nagłówka: Beth Gwinn, PAI-Foto.pl/ullstein bild


Krzysztof Sokołowski: Tłumacz literatury anglojęzycznej, krytyk literacki i filmowy, działacz fandomu SF. Absolwent filologii polskiej oraz historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Współtwórca magazynu Fenix, długoletni współpracownik Nowej Fantastyki, SFinksa i Czasu Fantastyki. Jeden z pierwszych popularyzatorów twórczości Stephena Kinga w Polsce.

Może Ci się również spodoba