Dylemat fizyków, czyli słowo o tym, dlaczego nowej „hard SF” nie będzie, zostały nam tylko starocie.

Klasyczna fantastyka naukowa jest martwa. Jest trupem, który da się ożywić tylko jako zombie, i to nie groźne zombie z „World War Z”, lecz komediowe, jak z „Wysypu żywych trupów”. Kto chce, może zapalić świeczkę na jej grobie, kto chce może powspominać z łezką w oku jej niegdysiejsze przewagi, ale nie istnieje magia, która przywróciłaby ją do życia. Magia jest domeną fantasy, nie SF, prawda?

Śmierć klasycznej fantastyki naukowej ma wiele przyczyn, ale jedną uważam za decydującą, a opis chorób współistniejących pozostawiam sobie na później. Przyczyną tą jest mianowicie zmiana paradygmatu nauki, wyraźnie rozpoznana i opisana przez samą SF. Dziwi mnie, że istnieją fani, którzy nie chcą tego widzieć i pogodzić się z nieuniknionym. Tę krótką analizę poświęcam im do głębokiego namysłu.

1.

W tym ostatnim miejscu spotkania
Na oślep szukamy
Nieufni i niemi
Zgromadzeni na plaży tej opuchłej rzeki.

— T. S. Eliot, „Wydrążeni ludzie”, przekład J. Kotowski (red. K. Sokołowski)

Z tego fragmentu poematu Eliota (z którego pochodzą też słynne słowa „I tak właśnie kończy się świat, nie hukiem ale skomleniem”) Nevil Shute wziął tytuł swej słynnej powieści, przetłumaczonej na język polski jako „Ostatni brzeg”. Gdy jeszcze uczestniczyłem w fandomowych igraszkach, przy okazji licznych rozmów o fantastyce postapokaliptycznej lubiłem zadawać pytanie: „kto jest głównym bohaterem „Ostatniego brzegu’?”. Najczęściej wskazywano, oczywiście, kapitana Towersa. Ci, którzy podejrzewali podstęp, głównym bohaterem, a właściwie bohaterką, czynili Moirę Davidson. Czasami, nieczęsto, jakiś głos padał nawet na Petera Holmesa. Nikt nigdy nie wspomniał tylko o Julianie Osbornie, naukowcy-fizyku, jedynej w powieści postaci znającej wszystkie inne uczestniczące w dramacie końca świata, obecnej w każdym elemencie fabularnym, splatającej wszystkie wątki. Osborne’a wyróżnia także i to, że jako jedyny umiera szczęśliwy, za kierownicą swego ukochanego samochodu. Umiera tak, że w jego śmierci słyszymy echo padającego w powieści pytania-oskarżenia: „jak mogliście do tego dopuścić?”.

Tymi słowy „Ostatni brzeg” Shute’a kończy romantyczny okres panowania paradygmatu nauki. Jest rok 1957.

2.

Fantastyka stricte naukowa, „hard Science Fiction” (Science poprzedza Fiction, co wcale nie jest takie przypadkowe, jakby się zdawało) jako odrębny, dający się zdefiniować typ literatury popularnej, narodziła się w połowie lat dwudziestych XX wieku. To, że mogła powstać literatura z wyraźnym, dominującym genem naukowym wynika wprost z tego, jakie obowiązywało wówczas w kulturze rozumienie nauki. A lata po pierwszej wojnie światowej były okresem jej wyjątkowego, wręcz wybuchowego rozwoju. Najlepszym przykładem jest rozwój fizyki, skądinąd mającej wielkie znaczenie dla klasycznej SF, kto wie, czy nie większe nawet od nauk inżynierskich, stosowanych, z którymi pozostaje do dziś w ścisłych związkach.

Fizykę atomu i fizykę teoretyczną w okresie jej świetności tuż po I Wojnie Światowej uprawiano w trzech głównych ośrodkach: w Cambridge, „skąd Rutheford, niby mrukliwy porywczy król rządził odkrytym przed siebie państwem najmniejszych wymiarów”, w Kopenhadze, królestwie „maga i mędrca” Nielsa Bohra i w Getyndze, dominium Maksa Borna, Jamesa Francka i Davida Hilberta. To przede wszystkim oni: wielcy, szanowani i opiniotwórczy, stworzyli wyjątkowo skuteczny paradygmat nauki zakładający jej pełne otwarcie na wszystkie ośrodki badawcze, współpracę i „krzyżowanie idei”: co jeden przedstawiciel jednego ośrodka podał do wiadomości, natychmiast analizowane było i krytykowane przez wszystkich przedstawicieli wszystkich innych ośrodków. Matematyk Feliks Klein, posiadający znakomity zmysł organizacyjny, stworzył w Getyndze czytelnię, w której dostępne były najważniejsze czasopisma matematyczne i fizyczne z całego świata oraz wyciągi i – jeśli ktoś je zrobił – stenogramy bieżących wykładów. Własność intelektualna polegała na tym, że wszystko, czego ktokolwiek dokonał, było własnością każdego, kto był w stanie to intelektualnie pojąć, przetrawić, wzbogacić, uzupełnić. Kleina wspierał wspomniany już matematyk Hilbert, administrujący funduszem stu tysięcy marek, przeznaczonych dla tego, kto zdoła udowodnić twierdzenia Fermata, a więc decydujący o przeznaczeniu odsetek od tego niebanalnego kapitału. „Na szczęście, chyba ja jeden potrafiłbym rozgryźć ten twardy orzech” – mawiał, gdy jako przewodniczący komisji nagród rozpatrywał nadsyłane w ciągu roku z kół fachowców i laików próby rozwiązania, które znów trzeba było ocenić jako niedostateczne. — „Ale nie mam najmniejszego zamiaru zabijać kury, co nam tak piękne złote jajka niesie”.

3.

Pierwszą cechą ówczesnego paradygmatu naukowego była więc pełna otwartość i altruizm doskonały. Nie mogło być inaczej, skoro samą naukę paradygmat definiował jako „poznanie nieznanego”, „rozszerzanie granic poznania”, „wydzieranie tajemnic naturze”. Rozumiało się samo przez się, że każdy krok w tym kierunku automatycznie służy dobru ludzkości… całej ludzkości.

Drugą cechą paradygmatu była ta, że naukowiec ma służyć nauce, a nie mecenasowi, rządowi czy nawet „zwykłemu szaremu człowiekowi”. I w tej służbie nie uznaje żadnych granic, żadnych kompromisów. W 1915 roku na froncie, na Dardanelach, zginął jeden z najbardziej obiecujących członków „szkółki Rutherforda”, Moseley. Ale po zakończeniu wojny, w 1921 roku, ten sam Rutherford, dowiedziawszy się o tragicznej sytuacji przyjaciół z Instytutu Radowego w głodującym Wiedniu, uparł się zapłacić za wypożyczone mu w 1914 roku 250 miligramów bezcennego radu (Austriacy mogli wówczas pozwolić sobie na ten hojny gest, jako że jedyne wydajne złoża tego pierwiastka znajdowały się na terenie ówczesnej c.k. monarchii, w czeskim Jachimowie), skonfiskowane następnie przez władze angielskie jako „własność nieprzyjaciela”. Wobec nieprzyjaznego stanowiska rządu wykorzystał własny majątek, zorganizował też zbiórkę i wysłał przedstawicielom pokonanych nieprzyjaciół kilkaset bezcennych funtów, dzięki którym nieprzyjaciele owi mogli najeść się, napić, ubrać i utrzymać podstawy działania Instytutu. W trzynaście lat później, w 1934 roku, gdy Rosjanie zatrzymali w kraju przebywającego tam na urlopie Piotra Kapicę i odmówili prośbie Rutherforda o zezwolenie mu na powrót do Cambridge słynnymi słowami: „Jest w pełni zrozumiałe, że Anglicy chcieliby mieć u siebie pana Kapicę, tak jak Związek Radziecki chciałby mieć u siebie pana Rutherforda” to jego naciski umożliwiły im odkupienie części laboratorium, w którym Kapica pracował w Anglii, bez czego nie powstałby powołany specjalnie dla niego Instytut Problemów Fizycznych.

Paradygmat nauki współtworzyło więc – i było nieodłączną jego częścią – przekonanie, że naukowiec należy tylko do nauki, jest jej częścią raczej niż narodu czy państwa, od których zachowuje pełną niezależność.

4.

Paradygmat ten osiągnięcia samej nauki naruszyły już przed II Wojną Światową, gdy okazało się, wówczas jeszcze teoretycznie, że szlachetni jej słudzy posiedli wiedzę mogącą stworzyć narzędzia śmierci potężniejsze od wszystkich do tej pory znanych, tak potężne, że przekraczały najśmielsze wyobrażenia najbogatszej wyobraźni. Wówczas zrodził się „dylemat fizyków”, zagadnienie z pogranicza filozofii nauki i filozofii w ogóle. Fizycy – reprezentujący naukę jako taką – stanęli przed koniecznością dokonania wyboru: czy mają nadal, jak dotychczas, gromadzić wiedzę bez ograniczeń innych niż stawiane przez samą Naturę, czy też, w imieniu ludzkości, do której przecież należą, zaniechać badań, a dotychczasowe rezultaty ukryć przed światem… dla jego dobra? W gruncie rzeczy było to nierozwiązywalny problem „większego dobra”, czy też raczej „mniejszego zła”. Nierozwiązywalny, bo i zło, i dobro są niestopniowalne: albo istnieją, albo nie. Tu każdy wybór ostateczny, dokonany w sferze praxis, jest nieadekwatny, każdy jest także bolesny.

II Wojna Światowa ostatecznie obaliła pierwotny paradygmat nauki. W Alamo działała radziecka agentura, naukowcy przyjmowali funkcję agentów wywiadu, agenci wywiadu wykradali sobie nawzajem zawodowe tajemnice, które trzeba było chronić jak się da, także patentami i prawem własności intelektualnej oznaczającym teraz, że wyników badań należy strzec przed niepowołanymi oczami tych, którzy są intelektualnie zdolni do ich zrozumienia i wzbogacenia. Jednocześnie polityka, jako sztuka rządzenia, rozpoznała w idealistycznych naukowcach konkurencję do władzy, zrobiła więc wszystko, by ich zneutralizować, skompromitować ich idealizm. Uczynić z nich swe sługi, dobrze opłacane za wierność, karane za indywidualność. Łatwo jej to przyszło, miała bowiem sojusznika w zwykłym człowieku, tym przerażonym zwykłym człowieku, który Julianowi Osborne’owi z „Ostatniego brzegu” zadał pytanie: „jak mogliście do tego dopuścić?”. Nawet sami fizycy byli jej sojusznikami, choć nie wprost: główny bohater powieści Shute’a jako jedyny popełnia samobójstwo z ulgą, że dłużej nie będzie już musiał dźwigać ciężaru winy za zagładę świata.

5.

W pięć lat po wydaniu „Ostatniego brzegu”, w 1962 roku, przenikliwe, wręcz błyskotliwe sprawozdanie z „dylematu fizyków” dał szwajcarski dramaturg Friedrich Durrenmatt w tragikomedii pod oczywistym tytułem „Fizycy”. Oto w szpitalu wariatów chroni się Jan Wilhelm Möbius. Ten genialny twórca „ogólnej teorii wszystkiego” zataja ją, udając wariata obcującego z królem Salomonem. Wraz z nim w szpitalu zamknięci są jeszcze dwaj szaleni fizycy, jeden podający się za Newtona, a drugi za Einsteina. W rzeczywistości są to jednak zdrowi na umyśle jak sam Möbius agenci konkurujących ze sobą wywiadów, pragnących posiąść tajemnicę teorii, którą da się wykorzystać do konstrukcji broni. Möbius ostatecznie niszczy notatki, przekonuje też agentów, że jego wiedza nie może wydostać się na świat. Czyni to jednak zbyt późno: jedyna naprawdę szalona osoba, właścicielka i główna lekarka zakładu, szpetna stara Matylda von Zahnd, naprawdę wierząca, że obcuje z królem Salomonem, zdążyła skopiować notatki. Fizycy, którzy dla utrzymania incognito musieli zabić swe pielęgniarki, jako szaleni mordercy skazani zostają na dożywotnie zamknięcie w odosobnieniu, zaś autentycznie szalona lekarka-milionerka, przejrzysty symbol władzy, będzie mogła szantażować świat i zdobyć nad nim pełną kontrolę… także przez jego zniszczenie.

6.

Durrenmattowski świat jest tym właśnie, w którym żyjemy; to świat nieograniczonej władzy szaleńców uzurpujących sobie prawo do decydowania o jego losach tylko dlatego, że oni mogą, a nikt inny nie może. Nauka, w pełni od nich zależna, przez nich finansowana i posłusznie wykonująca polecenia, nie posiada już paradygmatu, lecz zadania do wykonania i grzecznie zarabia mecenasom miliardy, zmniejszając o ćwierć milimetra szerokość iPhone’a. Nie należy już do sfery sacrum w świecie zapominającym, że jakiekolwiek sacrum w ogóle może istnieć. Może, a nawet powinno.

Fantastyka, którą czytamy, jest fantastyką tegoż durrenmattowskiego świata. Jak twarda może być twarda fantastyka naukowa pozbawiona kręgosłupa twardej nauki? Pozbawiona nie tyle bohaterki, co wręcz racji bytu, jaką była dla niej nauka? Zamiast „hard SF” mamy więc „speculative fiction”, aspirującą do rangi sztuki, lecz całkowicie pozbawioną swej niegdysiejszej specyfiki.

Klasyczna fantastyka naukowa jest martwa. Jest trupem, który da się ożywić tylko w postaci zombie i to nie groźnego jak z „World War Z” lecz komediowego jak z „Wysypu żywych trupów”. I martwą pozostanie, bo świat idzie naprzód, mamy postęp, świetlaną przyszłość i nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody.

Autor: Krzysztof Sokołowski
Ilustracja nagłówka: Alex Nice

Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty pochodzą z książki R. Jungka „Jaśniej niż tysiąc słońc”.


Krzysztof Sokołowski: Filolog, historyk sztuki, z zawodu tłumacz. Jest także teoretykiem literatury i krytykiem specjalizującym się w popkulturze, przede wszystkim we wzajemnym przenikaniu się różnych typów sztuk.

Może Ci się również spodoba